środa, 30 listopada 2011

jeszcze gorzej w Moherii:-/

 Tytuł miał brzmieć: zamiast komentarza. Bo tak mnie wzruszyło wasze wsparcie, trzymanie kciuków i zbiorowy płacz, że chciałam na ten temat zrobić specjalny wpis.
Ale to było rano.
Foss od rana spał spał spał, aż mnie to zaniepokoiło, a że był ciepły, nieruchliwy i nie jadł, zaniosłam zwierzątko do weta. No i miał 40 stopni, częściowo zajęte płuco i masakra. Opowiedziałam Kminkową historię, żeby nie było. Wet orzekł, że jednak wredny wirus to, i na Kminka za silny się okazał, może podobno uszkadzać zastawki serca albo ujawniać sercowe wady wrodzone. I że dobrze, że od razu przyszłam. Ale przecież z Kmineckim też byłam od razu? Powiedział, że mógł chorować bezobjawowo, skoro pierwszym zauważonym przez nas symptomem był taki bakteryjny katar.
I co?
Wszystko się powtarza: spadek temperatury, wychłodzenie, niejedzenie.
Trzymajcie kciuki za Fossa i za mnie, bo nie wiem, co będzie, jak...
Przypomniało mi się: jakieś dwa tygodnie temu Puszek był chory, kichał, lało mu się z oczu. I małe chłopaki miały wtedy zaczerwienione dziąsła, co wskazuje na infekcję. No i się wykluło...
I co ja mogę zrobić? Znowu nic.
Bardzo bardzo dziękuję za dobre słowa. Nic mi od tego nie lepiej. Ale jednocześnie dobrze mi poczuć wasze zaangażowanie.
Nie, to na pewno nie białaczka... za szybko się to dzieje... już prędzej panleukopenia, ale podobno nie...
Magda tak pięknie napisała o związku kota i kobiety, że przypomniało mi to bajeczkę "O kocie, który chadzał własnymi drogami"... Pamiętacie?


            ..."Słuchaj, Kochanie, i dobrze uważaj, bo to, co ci chcę opowiedzieć, działo 
            się przed bardzo dawnymi laty, kiedy zwierzęta obecnie oswojone żyły jeszcze 
            w stanie dzikim. Dziki był Pies i dziki był Koń, i dzika była Krowa, i dzika 
            była Owca, i dzika była Świnia - tak dzika, jak tylko zwierzę dzikim być 
            potrafi. I wszystkie te dzikie zwierzęta chodziły po Wilgotnych, Dzikich 
            Lasach, samotnymi, dzikimi ścieżynami. Ale najdzikszy ze wszystkich dzikich 
            zwierząt był Kot. Sam zawsze chadzał własnymi drogami i było mu wszystko 
            jedno kędy"...



             ..."Nazajutrz Kot ukrył się, jak zwykle, i czekał, czy znów jakieś dzikie 
            zwierzę nie pójdzie do Jaskini; nikt się jednak nie ruszył z Wilgotnych, 
            Dzikich Lasów. Wówczas Kot sam się udał do Jaskini i zobaczył, jak Kobieta 
            doiła Krowę, i poczuł przyjemne ciepło bijące od ogniska i zapach ciepłego 
            mleka.
            I spytał:
            - O moja Nieprzyjaciółko i Żono mego Nieprzyjaciela, powiedz, dokąd poszła 
            Dzika Krowa?
            A Kobieta zaśmiała się i rzekła:
            - Dzika Istoto z Dzikich Lasów, wracaj, skąd przyszłaś, bo zaplotłam już 
            warkocze i odrzuciłam kość czarnoksięską, i nie potrzeba już więcej 
            przyjaciół ni sług w naszej Jaskini!"...


            ..."Wówczas Kot począł udawać, jakoby był szczerze zmartwiony, i rzekł:
            - Więc nigdy nie będzie mi wolno przyjść do waszej Jaskini? I nigdy nie 
            będzie mi wolno siedzieć przy ciepłym ognisku? I nigdy nie będę pił białego, 
            ciepłego mleka? Jesteś taka mądra i piękna, że nie powinnaś być okrutną 
            nawet dla Kota.
             A Kobieta odparła:
            - Wiedziałam, że jestem mądra, ale nie wiedziałam, że jestem piękna. A za 
            to, żeś mi o tym powiedział, zrobię z tobą układ następujący: Jeśli 
            kiedykolwiek powiem chociażby jedno słowo na twoją pochwałę, w tej samej 
            chwili będzie ci wolno wejść do tej Jaskini.
            - A jeśli powiesz dwa słowa? - spytał.
            - Nigdy - odparła Kobieta. - Ale gdybym to uczyniła, natenczas wolno ci 
            będzie usiąść przy ognisku.
            - A jeśli powiesz trzy słowa? - spytał Kot. 
            - Przenigdy - odparła Kobieta. - Ale gdyby się to kiedy stało, natenczas po 
            wiek wieków będziesz mógł trzy razy dziennie pić białe, ciepłe mleko. 
            Wówczas Kot wygiął grzbiet i rzekł:
            - Dobrze! Niechaj ta zasłona wisząca u wnijścia Jaskini i to ciepłe ognisko, 
            i te garnki z mlekiem zapamiętają, co mi przyrzekła moja Nieprzyjaciółka i 
            Żona mego Nieprzyjaciela.
            I rzekłszy to, pomknął w stronę Wilgotnych, Dzikich Lasów i przechadzał się 
            po dzikich ścieżynach, wywijając dzikim ogonem"...


            ..."Ale Kot także dotrzymuje warunków układu. Łowi myszy i dobry 
            jest dla Dziecka, dopóki go nie targa za ogon. Ale spełniwszy swe obowiązki, 
            od czasu do czasu urządza sobie wycieczki, a zwłaszcza podczas jasnych nocy 
            księżycowych staje się znów Kotem, który zawsze chadza własnymi drogami, i 
            wszystko mu jedno kędy.
            I wówczas pędzi do Wilgotnych, Dzikich Lasów lub wdrapuje się na Wilgotne, 
            Dzikie Drzewa i Wilgotne, Dzikie Dachy i wywijając dzikim ogonem, biega po 
            Dzikich, Wilgotnych Ścieżynach"...

a co było pomiędzy? na przykład tutaj, szkoda, że bez magicznych rysunków autora.


Po kim płakałaś, M.? Po kogucie? Po traszce? Wszystko zrozumiem.
Komentarz barashki był wstrząsający. Jak można przejechać małą kicię? 
Nie chcę nawet wyobrażać sobie, co spotkało ciężarną kotkę kyji.
A becia-b podarowała mi wyróżnienie, chociaż nawet nie potrafię robić na drutach... haftować też nie za specjalnie... bardzo za nie dziękuję i odezwę się w lepszej rzeczywistości.


Odkryłam w Picnicu funkcję "HDRish". I bawię się bezmyślnie.




Bo co mi pozostało? Czekanie.
Pisałam poprzedni post, a Foss wisiał przyczepiony do mojego przedramienia.
Teraz śpi zawinięty w kocyk.
Nawet niebo w tym listopadzie nie jest tak piękne, jak powinno. Zawsze twierdzę, że w listopadzie jest najpiękniejsze.
A w ogóle to już prawie grudzień.




Nie chcę.
Foss jakiś podejrzanie chłodny, wezmę go pod swój kocyk.
Termofor może.
Może za bardzo mu tę gorączkę wet zbił? No i mam noc z głowy.
... a dzisiaj już jest następny dzień. Nie było najgorzej. Foss chłodny, smutny, zwieszony i nie je, ale wygląda lepiej, a nie gorzej.
Pozdrówka, Megi.

niedziela, 27 listopada 2011

źle się dzieje w Moherii.

Umarł Kminek.
Dlaczego mnie się to przytrafia, dlaczego. Drugi ukochany kiciuś w ciągu roku (po Moherze, o którym pisałam tutaj).
Dlaczego? Bo sama się proszę. Ściągam do domu kocurów, które są genetycznie słabszą płcią, i tak to się kończy. Kocice nas nie opuszczają od lat.
Ale kocury są takie urocze. Pisałam niejednokrotnie, że Kminek jest najsłodszym kotem, wzorcem kociej empatii i niewyczerpanym złożem dobrych uczuć. Nigdy się na nikogo nie sfochował, kochał człowieki, zaczepiony nawet w nieodpowiedniej wg kota chwili mruczał i już. Nie, nie mruczał. On purrrrpurrrał całym sobą, z pełnym zaangażowaniem i oddaniem. Niejednokrotnie łapałam się na myśli, że to niemożliwe, jaki jest cudowny i wspaniały, i że nigdy nie miałam, i nigdy już nie będę mieć takiego kota. I za każdym razem mówiłam sobie- uważaj, co myślisz.

Co się stało?
W poniedziałek po południu dostał kataru i wysokiej gorączki. We wtorek przed południem był u weta, stwierdzono anginę, dostał antybiotyk i spał (pisałam w poprzednim poście). Temperatura spadła poniżej normy, zaczęły się wymioty (zmiana antybiotyku, leki przeciwwymiotne i przeciwzapalne), biegunka (kroplówka z glukozą 2 x dziennie, teraz to on był Wenflonem) i pozostawało tylko leczenie objawowe i czekanie. Podejrzewaliśmy wirus jak u Fossa, panleukopenię (wykluczona), perforację jelita (wykluczona), zatrucie. I chyba to jednak to ostatnie, bo mimo, że po wieczornej piątkowej kroplówce wetowa mówiła, że na razie nie ma się czym martwić, to w sobotę Kmini był już w bardzo złym stanie- zimny i niereagujący. Walczył, bał się, chciał z nami zostać, ale mu się nie udało...
nie udało się... taki silny, duży kotek... przytuliłam jego białe futerko, ciepłe od listopadowego słońca, jego małe uszka... myślałam o jego ostatnich chwilach, o tym, jak w piątek przyszedł do łóżka na chwilę powiedzieć purpurpur... i jak w sobotę podnosił do mnie główkę i miauczał, pomóż mi...
Kminuśki...

Przyszedł do nas w czerwcu, malutki, brzydki i przez nikogo niechciany.







Zdobył serca ludzi




i kotów.



Zrobił się ładniejszy i zaczął udawać dorosłego.



A później nastało lato i nasze zabawy w ogrodzie i na balkonie, które opisywałam.


Wyjechaliśmy na trzytygodniowe wakacje, a po powrocie czekał na nas zupełnie inny kot- duży kocur o bursztynowym spojrzeniu spod czarnej maski. Niezdziwiony wyjazdem, niezaskoczony powrotem zszedł ze stolika, na którym spał, na moje kolana, zalogował się i zaczął purrrrpurrrrać, jakby tak było zawsze i na zawsze... i mogłoby tak być...



Oczywiście, że nadal szalał i się bawił, zwłaszcza, że przybył mu Foss, braciszek zabawka




ale najczęściej widywałam go w takich sytuacjach






i dlatego tak strasznie brak mi tego białego futra obok na kanapie, na fotelu, na stole, na ławie w kuchni, na kolanach...
A tak spędzaliśmy jesienne wieczory


a tu Kminek jest chory, ale przecież nie tak bardzo...


Nie mogę w to uwierzyć, płaczę i płaczę. Tym razem nie nad sobą. Foss leży na moim brzuchu, śpiąc obejmuje łapkami moją rękę i dzielnie stara się zastąpić braciszka, mimo, że na pewno mu niewygodnie. Wcześniej Puszkin wrócił do domu po dwudniowej nieobecności, zajął mi całe kolana i przytulił się, i mruczał.  Polar sypia obok mnie, a Punia na moim biodrze. Wszystkie koty starają się mnie uleczyć.
Ale nie ma tego jednego...
budzę się i dalej go nie ma, coraz bardziej go nie ma...
nigdy nie zobaczy śniegu. I choinki. Kminuśki.

Jeszcze jednego kota nie ma. Nory. Nie pokazuje się od dwóch tygodni (Nora jest kotem "nadwornym" i "dochodzącym"), bywało tak, ale tym razem mam wrażenie, że stało jej się coś złego. Ktokolwiek widział...

Coś złego może stać się każdemu wychodzącemu kotu. Kminek mógł zjeść zatrutą mysz, albo wręcz specjalnie podłożoną przez kogoś trutkę. Odprowadzał mnie też do sklepu, zatrzymywał się na krawężniku i miauczał tęsknie (a ja znowu z tą myślą: kiedyś wyjdzie na ulicę...). Puszek chodzi daleko, na blokowisko, między samochodami... Foss wyprawiał się z Kminkiem na dalekie spacery... tylko kocice rezydują bezpiecznie w ogródku naszym i sąsiadów.
Coś złego stało się Kotusiowi (zjadł trutkę i nie udało się go uratować), Niebieskiej i Czarnemu (otrute SPECJALNIE przez przeciwników Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt, które mieściło się za naszym płotem- stąd zresztą wieczna kocia obfitość), Gilowi (w któregoś Sylwestra potrącił go samochód), Zyziowi (jeszcze jeden ukochany kocur, który siedem lat temu wyszedł i nie wrócił), Oczlikowi (kotka, którą kilka lat temu robotnicy budowlani zabili rozbijając jej głowę), Pazurkowi (dziki kocur, który przez lata mieszkał na naszym balkonie, jadł nasze jedzenie, ale nie dał się dotknąć, i zniknął)... zawsze może stać się coś złego, i martwię się, jak ktoś długo nie wraca...
... ale nie mogę nie pozwolić im wychodzić. Kotom potrzebny jest ich rewir, bodźce, enrichment. W przeciwnym przypadku ich świat byłby uboższy... to tak jak z dziećmi, pierwsze samodzielne kocie spacery są jak ich pierwsze imprezy... ale one nie są dla nas, a wręcz przeciwnie, uważam.
Chociaż... czytaliście może tekst w Wysokich Obcasach pt. "Walka, ucieczka albo Facebook"? (o tym, że stres dnia codziennego trzeba jakoś rozładować, i sposobem kobiet jest pielęgnowanie relacji, np.fejsbuk właśnie). Więc dla mnie fejsbuk  (oraz blog;-p) to za mało, koty to w sam raz. I jakby Mikołaj oddał mi Kminka, albo ktoś zapakowałby barokowego kotka do pociągu, albo nie wiem co... to ja na skrzydłach bym się zaopiekowała kolejnym zwierzątkiem... a może to powinien być pies, taki proludzki, odpędzający samotność... a może zaprzyjaźnię się ze szczurami (jaką samotność? zwykłą. Serce to samotny myśliwy.)
I dlatego: jeden kot to opcja niemożliwa, Ewo. Opcja możliwa (w przyszłości) to koci wolontariat.
Przepraszam za ten łzawy i niemerytoryczny post, ale nigdy nie mogłabym napisać czegoś innego, gdybym nie dała sobie płakać i wspominać. Za jakiś czas Kmini będzie pięknym wspomnieniem, które przestanie boleć...
kiedyś...
Pozdrówka, Megi.

środa, 23 listopada 2011

rzeczy ważniejsze od.

Od... tak w ogóle od.
Najważniejsze.
Rozmowy, spacery, porozumienie bez słów. Bliskość jak gadanie do lustra. Spokój i pewność akceptacji bezwarunkowej.
Wytchnienie.
Była moja Przyjaciółka zza oceanu, ta dziewczyna spod lip i z cmentarzy.
Obrazky z tygodnia:







dzięki, Ewa


...
I obrazky roślinne, na dowód, że wro najcieplejszym polskim miejscem jest!


Róże z lawendą, nic a nic nie zmrożone,


takoż powojnik wschodni,

kariopterys, przekwitły, zamienił fiolet na turkus,



a puchate nasionka zawilców japońskich zastępują śnieg.

Tylko niebo, jeżeli słoneczne, jest lodowate...
Obrazky roślin okrywowych, kolejne:


Poziomka 'Lipstick', u mnie w donicy, ale powierzchnie pięęęęknie zadarnia! I ma jadalne owoce.


Bambus niski, Sasa pumila, zimozielony, ekspansywny jak szlag!


No i barwinek większy Vinca major, mój ulubiony zadarniacz i pogromca chwastów.
Obrazky kocie...
Koty zimą się nudzą. Zimno za drzwiami, a za drzwiami balkonowymi tak samo zimno. Trzeba bawić się w ogród w zamiokulkasach i paprociach

Fossssss!

No co?
Można by się pobawić z braciszkiem Kminkiem, ale Kminek ma akurat anginę i żadnej ochoty do zabawy.


To zatem wówczas można zalogować się na pańci oraz pomruczeć.




To jednak zajęcie na chwilę, bo może poproszę ciocię Polar, żeby mnie umyła po tym pańciowym mierzwieniu futra

A w ogóle to najlepiej będzie się przespaaaać...

Czego i wam życzę. Przespałabym tę zimę, naprawdę, jeszcze się nie zaczęła, a ja mam jej konkretnie dość! Razem ze świętami i co tam jeszcze!
Pozdrówka, Megi:-)
PS. Jeszcze jedna rzecz ważniejsza od: 26 lat temu urodził się mój Synek. Dacie wiarę? ja nie, dlatego "urodził się", a nie "urodziłam". Człowiek nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji!
PS2, nie przestanę;-) sadzimy drzewa. Dużo drzew. Lipy, brzozy, klony, jodły, sosny, świerki serbskie, graby, buki, oliwniki, pigwy, świdośliwy, wiśnie piłkowane, grujeczniki. Zostaną na jakiś czas.