od początku

niedziela, 27 listopada 2011

źle się dzieje w Moherii.

Umarł Kminek.
Dlaczego mnie się to przytrafia, dlaczego. Drugi ukochany kiciuś w ciągu roku (po Moherze, o którym pisałam tutaj).
Dlaczego? Bo sama się proszę. Ściągam do domu kocurów, które są genetycznie słabszą płcią, i tak to się kończy. Kocice nas nie opuszczają od lat.
Ale kocury są takie urocze. Pisałam niejednokrotnie, że Kminek jest najsłodszym kotem, wzorcem kociej empatii i niewyczerpanym złożem dobrych uczuć. Nigdy się na nikogo nie sfochował, kochał człowieki, zaczepiony nawet w nieodpowiedniej wg kota chwili mruczał i już. Nie, nie mruczał. On purrrrpurrrał całym sobą, z pełnym zaangażowaniem i oddaniem. Niejednokrotnie łapałam się na myśli, że to niemożliwe, jaki jest cudowny i wspaniały, i że nigdy nie miałam, i nigdy już nie będę mieć takiego kota. I za każdym razem mówiłam sobie- uważaj, co myślisz.

Co się stało?
W poniedziałek po południu dostał kataru i wysokiej gorączki. We wtorek przed południem był u weta, stwierdzono anginę, dostał antybiotyk i spał (pisałam w poprzednim poście). Temperatura spadła poniżej normy, zaczęły się wymioty (zmiana antybiotyku, leki przeciwwymiotne i przeciwzapalne), biegunka (kroplówka z glukozą 2 x dziennie, teraz to on był Wenflonem) i pozostawało tylko leczenie objawowe i czekanie. Podejrzewaliśmy wirus jak u Fossa, panleukopenię (wykluczona), perforację jelita (wykluczona), zatrucie. I chyba to jednak to ostatnie, bo mimo, że po wieczornej piątkowej kroplówce wetowa mówiła, że na razie nie ma się czym martwić, to w sobotę Kmini był już w bardzo złym stanie- zimny i niereagujący. Walczył, bał się, chciał z nami zostać, ale mu się nie udało...
nie udało się... taki silny, duży kotek... przytuliłam jego białe futerko, ciepłe od listopadowego słońca, jego małe uszka... myślałam o jego ostatnich chwilach, o tym, jak w piątek przyszedł do łóżka na chwilę powiedzieć purpurpur... i jak w sobotę podnosił do mnie główkę i miauczał, pomóż mi...
Kminuśki...

Przyszedł do nas w czerwcu, malutki, brzydki i przez nikogo niechciany.







Zdobył serca ludzi




i kotów.



Zrobił się ładniejszy i zaczął udawać dorosłego.



A później nastało lato i nasze zabawy w ogrodzie i na balkonie, które opisywałam.


Wyjechaliśmy na trzytygodniowe wakacje, a po powrocie czekał na nas zupełnie inny kot- duży kocur o bursztynowym spojrzeniu spod czarnej maski. Niezdziwiony wyjazdem, niezaskoczony powrotem zszedł ze stolika, na którym spał, na moje kolana, zalogował się i zaczął purrrrpurrrrać, jakby tak było zawsze i na zawsze... i mogłoby tak być...



Oczywiście, że nadal szalał i się bawił, zwłaszcza, że przybył mu Foss, braciszek zabawka




ale najczęściej widywałam go w takich sytuacjach






i dlatego tak strasznie brak mi tego białego futra obok na kanapie, na fotelu, na stole, na ławie w kuchni, na kolanach...
A tak spędzaliśmy jesienne wieczory


a tu Kminek jest chory, ale przecież nie tak bardzo...


Nie mogę w to uwierzyć, płaczę i płaczę. Tym razem nie nad sobą. Foss leży na moim brzuchu, śpiąc obejmuje łapkami moją rękę i dzielnie stara się zastąpić braciszka, mimo, że na pewno mu niewygodnie. Wcześniej Puszkin wrócił do domu po dwudniowej nieobecności, zajął mi całe kolana i przytulił się, i mruczał.  Polar sypia obok mnie, a Punia na moim biodrze. Wszystkie koty starają się mnie uleczyć.
Ale nie ma tego jednego...
budzę się i dalej go nie ma, coraz bardziej go nie ma...
nigdy nie zobaczy śniegu. I choinki. Kminuśki.

Jeszcze jednego kota nie ma. Nory. Nie pokazuje się od dwóch tygodni (Nora jest kotem "nadwornym" i "dochodzącym"), bywało tak, ale tym razem mam wrażenie, że stało jej się coś złego. Ktokolwiek widział...

Coś złego może stać się każdemu wychodzącemu kotu. Kminek mógł zjeść zatrutą mysz, albo wręcz specjalnie podłożoną przez kogoś trutkę. Odprowadzał mnie też do sklepu, zatrzymywał się na krawężniku i miauczał tęsknie (a ja znowu z tą myślą: kiedyś wyjdzie na ulicę...). Puszek chodzi daleko, na blokowisko, między samochodami... Foss wyprawiał się z Kminkiem na dalekie spacery... tylko kocice rezydują bezpiecznie w ogródku naszym i sąsiadów.
Coś złego stało się Kotusiowi (zjadł trutkę i nie udało się go uratować), Niebieskiej i Czarnemu (otrute SPECJALNIE przez przeciwników Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt, które mieściło się za naszym płotem- stąd zresztą wieczna kocia obfitość), Gilowi (w któregoś Sylwestra potrącił go samochód), Zyziowi (jeszcze jeden ukochany kocur, który siedem lat temu wyszedł i nie wrócił), Oczlikowi (kotka, którą kilka lat temu robotnicy budowlani zabili rozbijając jej głowę), Pazurkowi (dziki kocur, który przez lata mieszkał na naszym balkonie, jadł nasze jedzenie, ale nie dał się dotknąć, i zniknął)... zawsze może stać się coś złego, i martwię się, jak ktoś długo nie wraca...
... ale nie mogę nie pozwolić im wychodzić. Kotom potrzebny jest ich rewir, bodźce, enrichment. W przeciwnym przypadku ich świat byłby uboższy... to tak jak z dziećmi, pierwsze samodzielne kocie spacery są jak ich pierwsze imprezy... ale one nie są dla nas, a wręcz przeciwnie, uważam.
Chociaż... czytaliście może tekst w Wysokich Obcasach pt. "Walka, ucieczka albo Facebook"? (o tym, że stres dnia codziennego trzeba jakoś rozładować, i sposobem kobiet jest pielęgnowanie relacji, np.fejsbuk właśnie). Więc dla mnie fejsbuk  (oraz blog;-p) to za mało, koty to w sam raz. I jakby Mikołaj oddał mi Kminka, albo ktoś zapakowałby barokowego kotka do pociągu, albo nie wiem co... to ja na skrzydłach bym się zaopiekowała kolejnym zwierzątkiem... a może to powinien być pies, taki proludzki, odpędzający samotność... a może zaprzyjaźnię się ze szczurami (jaką samotność? zwykłą. Serce to samotny myśliwy.)
I dlatego: jeden kot to opcja niemożliwa, Ewo. Opcja możliwa (w przyszłości) to koci wolontariat.
Przepraszam za ten łzawy i niemerytoryczny post, ale nigdy nie mogłabym napisać czegoś innego, gdybym nie dała sobie płakać i wspominać. Za jakiś czas Kmini będzie pięknym wspomnieniem, które przestanie boleć...
kiedyś...
Pozdrówka, Megi.

20 komentarzy:

  1. Czy to jakaś plaga padła na kotki. Już trzeci post dzisiaj czytałam o utracie swojego kochanego pupila. Megi jest mi bardzo, bardzo, ..... przykro. Nie płacz, to już nic nie pomoże. Wiem głupie to, ale nie płacz. Oby drugi kotek o którego się martwisz wrócił. Pozdrawiam i trzymaj się

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja powiem odwrotnie...płacz kochana ,płacz...nasze szczęścia zasługują na łzy....Boże,jak polepszyło się Buremu...to byłam pewna,że i Kminkowi się polepszy...tak mi przykro i smutno...W zupełności się zgadzam,że kotom nie można zabronić wychodzić...nigdy bym im takiego życia -mając ogród nie zafundowała...ale z jednym absolutnie nie mogę się zgodzić!!!!!KMINEK OD SAMEGO POCZĄTKU BYŁ PIĘKNY:)))Megi przytulam cię mocno......

    OdpowiedzUsuń
  3. Utulam. To był w końcu członek rodziny! A do tego jaki słodki! Ściski serdeczne.

    OdpowiedzUsuń
  4. bardzo mi przykro, bardzo...utulam, przytulam, niestety na zawsze nie trwa wiecznie...

    OdpowiedzUsuń
  5. Wygląda to na objawy białaczki... Strasznie Ci współczuję, wiem, co to jest walka o kocie życie i zdrowie. I wiem, jak bardzo jest pusto, kiedy zabraknie tego jednego, okreslonego futerka... Pewnie, ze kiedyś przestanie boleć, ale każdą żałobę trzeba przeżyć w swoim własnym tempie... Trzymam za rękę, żeby było łatwiej... aguti

    OdpowiedzUsuń
  6. Co mam Ci napisać?
    Tak, kobiety potrzebują kota,kotów, na swoją samotnośc, na czułość w smutne wieczory, na kolana i na kuchenny blat.
    Koty same do nas przychodzą, pobędą trochę i odchodzą.
    Kochamy je tak bardzo, brakuje nam ich tak bardzo.
    A przecież przygarniemy każdego następnego, który się przypałęta.
    To nic, że to takie nierozsądne, że głupio się w pracy przyznać, że czasem się wyrwie w sklepie że szyneczka to dla kota...
    Koty dają nam mnóstwo ciepła, więzi, uczucia.
    Dająnam siłę i troszkę dzięki nim możemy być takie cholernie dzielne i tak dobrze zoragnizowane i tak prawie wcale nie samotne...
    Rozpisałam się, może niepotrzebnie
    Przytulam,
    M i kotów sześć plus Filipek za TM.

    OdpowiedzUsuń
  7. Megi, tak mi przykro...
    Drżałam całą noc o Matrixa, który wyszedł wieczorem, a tam wichura... wrócił na śniadanie... Takie one są, te nasze kociaki-słodziaki... nie można ich pozbawić wolności.
    Ściskam Cię najczulej...

    OdpowiedzUsuń
  8. O mój Boziu! Nie wiesz nawet jak bardzo mi przykro. Trzymałam kciuki za Kminka cały czas. Tym bardziej, że ślicznotek tak bardzo był podobny do moich barokowych kotków. Przytulam mocno. Kminku - biegaj po łąkach za Tęczowym Mostem. Moja Jo cię tam poprowadzi...

    OdpowiedzUsuń
  9. Megi...no co mam powiedziec?popłaczę w kącie razem z TOBA-tyle mogę.ściskam najmocnij jak potrafię.

    OdpowiedzUsuń
  10. Megi, nie trzeba wstydzić się łez, kiedy opłakuje się swoje ukochane stworzenia, to przynosi ulgę; to znaczy, że było to jedyne, najukochańsze, że będzie miało specjalne miejsce w naszym sercu, mimo, że przyjdą następne, czas ukoi wszystko, utulam mocno i pozdrawiam serdecznie.
    Moje stworzenia wszystkie były opłakane przeze mnie, może ktoś z boku wyśmiewał się z tego, guzik mnie to obchodzi.

    OdpowiedzUsuń
  11. Strasznie mi przykro, nikt Ci Kminka nie zastąpi, ale na pewno za jakiś czas będziesz spoglądać w oczy innego kotka i będziesz go kochać tak samo mocno. Trzymaj się.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  12. Im więcej kochanych zwierząt, tym więcej rozpaczy rozstań do przeżycia ...
    Wczoraj też płakałam. Po zwierzaku, który chyba prawie nigdy nie jest żegnany.
    Bardzo mocno przytulam!
    Jestem myślami z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
  13. Megi, tak mi przykro, tak przykro, tak żal.
    Każdy musi przeżyć, po swojemu, odejście drogiego zwierzątka. Łzy ból łagodzą. Trochę.

    OdpowiedzUsuń
  14. Zapraszam po wyróżnienie .... mam nadzieję , że je przygarniesz.

    OdpowiedzUsuń
  15. tulimy w żalu i żałobie. Płacz, płacz... to oczyszcza, pomaga... W kocim niebie już jest i wierzyć trzeba, że mu tam dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  16. Megi, ryczę też od kilku dni. Żadna to pociecha dla Ciebie, ale po przeczytaniu Twojego posta, aż mnie coś w piersiach dusi, nie mówiąc, że cała jestem rozbita ... Parę dni temu jakieś auto zabiło mi kociczkę, tulisię wyjątkową, ale nie mam tylu siły co Ty, by móc to napisac' na poście. Wcześniej, bo w kwietniu znalazłam w swoim ogrodzie martwą siostrę tej kociczki ... Od kwietnia walczymy też z chorobą kocurka, na razie wszystko w porządku, tylko łapa wiecznie w ranie, chyba jakaś kośc' naciska ... Zły, bardzo zły rok ... Pozdrawiam, trzymaj się, chociaż to tylko tak fajnie brzmi. Już teraz nie wyobrażam sobie ogrodu na wiosnę bez tych moich maleństw łamiących "elitarne" irysy. Teraz czuję, co tak naprawdę jest ważne.

    OdpowiedzUsuń
  17. ojej! przykro mi bardzo!!!
    kiedyś zniknęła nam ciężarna kotka, bardzo przywiązana do domu, miała rodzić na dniach...nigdy nie dowiedzieliśmy się co się z nią stało...

    OdpowiedzUsuń
  18. Megi popłakałam się i ja.... kocham koty miłością absolutną i tak mi szkoda Twojego ...:(
    przytulam Cię mocno....

    OdpowiedzUsuń

komentarze cieszą autorkę :-)
(moderuję komentarze do starszych postów :-)