od początku

piątek, 30 stycznia 2015

JEST!

Pojawił się za oknem, tak, jak o tym marzyłam.
Owszem, brudny i mokry, ale bez przesady.
Bardzo głodny, wygląda na to, że nie jadł przez te pięć dni.
(dostaje małe porcje)
Przez chwilę pozwalał Mryśkowi źle się traktować, a ludziom- brać na kolana i głaskać.
Nie ma zamiaru nigdzie wychodzić, ogląda konstrukcję z kartonów od zoopl.
Gdzie byłeś, Kropku?
CO SIĘ ZOBACZYŁO, TO SIĘ NIE ODZOBACZY.
(zdjęcie z kiedyś, chwilowo nie jesteśmy tacy piękni)

Dobrze mieć Kropsona w domu i wiedzieć, że świat nie jest tak osaczający i zły, jak może się wydawać.
W istocie- kogokolwiek spotkaliśmy pytając o Kropka, wieszając kolejne ogłoszenia- kojarzył okoliczne koty, ogłoszenia czytał, nawet pamiętał Puszkina.

To tak dla niefejsbukowych.
Chociaż Magda, Magda S???

Zatem
pozdrówka, Megi.

środa, 28 stycznia 2015

zaginął kot. I się nie znalazł.

25.01 (niedziela) wieczorem wyszedł z ogrodu przy Wietrznej i zaginął KROPEK – 3-letni, wykastrowany, czarno- biały (z przewagą czarnego) kocur. Kropek miał na sobie CZARNĄ obrożę z niebieską adresatką.

Nie oddalał się od domu. Często był widywany w okolicach Żabki przy Wietrznej. Jest nieufny – nie podchodzi do ludzi i nie da się pogłaskać.

Kropek od urodzenia jest kotem niepełnosprawnym ruchowo (zaburzenia równowagi) i przewlekle chorym na nerki. Wymaga stałej opieki weterynaryjnej i przyjmowania leków. Bez tego jego stan może się w krótkim czasie pogorszyć.

Prosimy o jakiekolwiek wieści o nim, sprawdzenie garaży i komórek. Przewidzieliśmy NAGRODĘ dla osoby, która pomoże mu wrócić do domu.
Takie ogłoszenie dałyśmy na fb i różnych portalach, rozwiesiłyśmy na dzielni.
W niezbyt wielkim promieniu od domu- Kropek ogarnia tylko najbliższe pół hektara przydomowych ogrodów. Żadnych ulic, ruin, niebezpiecznych zachowań.
Zawiadomiłam sąsiadów.
Szukałyśmy ciała lub rannego kota.
Kamień w wodę.

Zaczęłyśmy szukać od razu, bo Kropek był zawsze niemal w zasięgu wzroku. Spał w domu, a jeżeli spóźnił się i człowieki już spały- na podusi na ganku lub na łóżku na balkonie.
Nie wiem, czy go jeszcze zobaczę, dobrego kolegę TP.
Nie wiem też, jak to interpretować.
Nikt go nie widział.
1 stycznia nie wrócił z krótkiego spaceru kot z sąsiedniej ulicy- białorudy i ufny w stosunku do człowieka.
Tak samo jak Puszkin, wszystkie wyszły na chwilę wieczorem, kiedy na ulicy nie ma zbyt wiele ludzi. Ani samochodów.
Puszek zaginął trzy miesiące temu.
Co ja mam z tym zrobić.

Tak bym chciała go zobaczyć na kuchennym parapecie, jak na fotce ściągniętej z bloga Naszej Polany
Tak by było dobrze.
Co ja takiego zrobiłam?
Pozdrówka, Megi.

Edit- zamiast odpowiedzi.

Co robimy?
1. Oczywiście, że szukamy. Dziś wieczorem dwa osiedla przeczesane, przekiciane. Wszystkie znane panie karmicielki i wolo zawiadomione.
2. Nie tracimy nadziei, to tylko trzy ciepłe dni, czepiamy się każdego tropu z komentarzy poniżej, rozmów, wiadomości. I nic- rozpłynął się w powietrzu.
3. Wymyślam nieprawdopodobne scenariusze, które niestety mogą się sprawdzić.

Odpowiadając na sugestie zawarte w komentarzach:
1. Nie wiem, czy ktoś je kradnie. Łatwo tak pomyśleć, ale- trzy to jeszcze nie seria. To może być przypadek, który odwróci nasze myślenie od istotniejszego śladu.
2. Chciałabym napisać, że na pewno nie poleciał za panienką ani za kumplem (wykastrowany w młodym wieku, bez włóczęgowskich tendencji, prawie zawsze w zasięgu wzroku), ale- kota nie rozkminisz, to są inne kosmosy, jak sugeruje lewkonia.
3. Prewencyjny areszt dla reszty- na jak długo? Puszkin zginął trzy miesiące temu.
4. Na pewno w okolicy nie ma drapieżników (dobra- jest lis i są kuny, Mrysław nie wychodzi), zdziczałych psów, niezabezpieczonych studzienek i dołów, labiryntów piwnic z okienkami zamykanymi znienacka. Obecnie jest to bardzo cyfilizowana dzielnia- zwalniacze na jezdniach, garaże podziemne otwierane sto razy dziennie, przydomowe ogródki, osiedlowa zieleń, psy na smyczy, geriatria i młodzi na kredytach (może jakiś szał frustracji?)
Co do ogrodzeń- są niebezpieczne płoty panelowe z ostrymi zakończeniami. Ale: wszędzie pełno ludzi za dnia, obroża z gumką (specjalnie sprawdzałyśmy, czy da radę ją opuścić), no i Kropek nigdy- przenigdy nie wszedł na żaden płot. Musiałby uciekać przed wilksem.
Przed Puszkinem i Kropkiem zaginął nam Zyzio- kilkanaście lat temu. Był włóczęgą, późno wykastrowanym kocurem, któremu prawdopodobnie coś złego przytrafiło się gdzieś daleko od domu.
Ostatni raz, kiedy nasz kot wpadł pod samochód, miał miejsce w Sylwestra dwadzieścia lat temu.
5. Tak, owszem, ludzie trują koty. Ta pani i ten pan, znani z imienia i nazwiska, i z gróźb. Postępownie zostało umorzone.
W dawnych okrutnych czasch, kiedy za płotem mieliśmy schron dla zwierzaków i ludzie mieli dość wolożyjących kotów (i wszystkie trafiały do nas;-)) dwa razy otruto nam kota. Zawsze zdążyły dojść do domu, umierały przez kilka dni.

I najważniejsze- dziękuję, że mnie wspieracie i za to, że wiem, że będziecie to robić.
Mimo pytania, które wam się nasuwa: dlaczego ty je wypuszczasz?? Dlaczego ich nie chronisz, przecież je oswoiłaś i jesteś za nie odpowiedzialna?
Owszem, dostało mi się za to w internetach, sama jestem sobie winna, nieogarnięta sucz.
Dlaczego?
Można mówić o powodach praktycznych. Prowadzimy garażową firmę, strumień ludzi przewija się kilka razy dziennie przez kilka par drzwi. Robienie śluz (wypraktykowane przy małych lub chorych kotach) sprawdza się tylko do pierwszego błędu człowieka. Uznałam, że wolę koty stopniowo przyzwyczajać do wolności i przestrzeni, niż narażać je na zaginięcie w obcym zewnętrznym świecie.
Skoro już wypuszczamy, to może w ogrodzoną przestrzeń?
Ci, co znają Moherię, wiedzą, że musiałaby to być wysoka woliera;-p z zasiekami od strony sąsiada, osiatkowana aż po dach, łącznie z pnączem. I takie rękawy do wychodzenia;-))
A BIORÓŻNORODNOŚĆ? Korytarze ekologiczne? Jeże i płazy, co z nimi??
I, jak uczy przykład Gosianki- ogrodzenie nie chroni przed nieszczęściami.

Ważniejsze jest co innego- wolność kocham i rozumiem, i dzikość serca.
Pisałam już o tym wielokrotnie- kiedy patrzę na Fossa, który radośnie oprowadza mnie po swoim tamaryszkowym królestwie, znacząc pazurami jabłonki, to...
kiedy Kropek odprowadza mnie przy nodze do końca uliczki...
Puszek ściele pod nogi swoje rude futro...
Polar grzeje się w słońcu niemal do samozapłonu...
Punia buja się na pnączu, wietrząc tłusty tyłek (no bo królewna nie zejdzie na ziemię w taką pogodę)...
Nora udaje chleb na ławce na ganku...
Ines radośnie przetacza foczą tuszę tarzając się w kurzu i pyle...
Mrysiek próbuje złapać sikorkę, oblewając się deszczem kropel z kaliny...
... to oni wszyscy są, byli, u siebie. A ja u nich.
Nie mogłabym im tego odebrać. Chyba.
Może to nie życie jest wartością, ale jego jakość.
Może bezpieczeństwo to za mało.
Jestem za nie odpowiedzialna, tak. Nie bardziej niż byłam za nastoletnie dzieci, wychodzące na domówki i do klubów.
Odpuszczenie kontroli miewa konsekwencje.
Dla wszystkich. Ale selawi.

Co nie znaczy, że nie trwam w rozpaczy, pomieszaniu i poczuciu winy. Trwam.
A najbardziej żal mi Carlita i Rogatej, tak się kochali. I jeszcze te jej kury. I Gosianki mi żal, bo to nieodwracalne i okrutne. I Amelii, i jej zwierzaków kochanych. I Dzikunki Aniowej, i Ani. Wszystkich.

piątek, 23 stycznia 2015

turewska melancholia

Styczeń to poniedziałek roku, i to jeszcze jakiś blue, zdecydowanie.
Krajobraz z wierzbami z wielkopolskiego weekendu wpisuje się w ten nastrój.
 Wierzby. Płaskość. Mgła.
I nawet nic nie kwitnie, w zeszłym roku byliśmy nieco później.
Kiedyś wspomniałam, że Dolny Śląsk to moja ziemia serca, ziemią ojca jest Wielkopolska.
Może to tłumaczy- miłość do płaskości i skłonność do melancholii.
Relatywizm.
Zanim napiszecie, że ładne zdjęcia, pomyślcie, jakie byłyby latem, w popołudniowym słońcu.
Krzysztof powiedział o tym coś, co można streścić w słowach "jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma".
(nasz przyjaciel jest naukowcem, jak z nim rozmawiam, to zdaję sobie sprawę z różnic różniących ludzi bardziej, niż gdybym gadała, powiedzmy, z talibem. Szkiełko i oko vs me.)
Clou- ludzie postrzegają jako piękne, odpowiednie, dobre itp. to, co jest im dane, nie porównują wielkopolskich równin do Puszczy Białowieskiej, nie patrzą z perspektywy Himalajów. Zbadane szkiełkiem i okiem.
Dlatego wszędzie jest pięknie:-)
Albo nie o to chodzi.
Poza tym cały wieczór rozmawialiśmy o Tej Książce.
Tę Książkę mam wdrukowaną i będę was nią spamować. Jak już przeczytam i dowiem się, czy dobrze wdrukowałam.
W jej kontekście je ne suis pas frankowiec, tym bardziej górnik, co melancholii nie rozwiewa.

Wielkopolska, jak to mówią, stepowieje.
Nie do końca chodzi o ten proces, bo zbiorowiska roślinne nie przekształcają się w charakterystyczne dla stepów. Po prostu- w ciągu wielu kolejnych lat występuje deficyt opadów, bezśnieżne zimy, a rolnicy odwadniają na potęgę, nazywając to melioracją. Zanikają oczka wodne, woda nie stoi wiosną na łąkach, nie podlewa roślin i płazów.
 Znikąd, znikąd nadziei.

Poza dwoma drobiazgami.

Nadzieja jest w samych wierzbach, żywotnych, niezłomnych.
Ogławiane co kilka lat, wypróchniałe z twardzieli, rażone piorunami (dlatego, że samotne? czy że diabeł w nich mieszka?)- wciąż wypuszczają nowe pędy, dają dom zwierzętom, dziki bez gnieździ się w ich koronach.

Drugi promyk nadziei to zadrzewienia środpolne.
Nigdzie indziej w kraju nie możemy obserwować takiego eksperymentu i planowania krajobrazu na taką skalę, jak w Parku Krajobrazowym im. Dezyderego Chłapowskiego.
(liczne linki są w tym poście)
Dezydery ulubił sobie robinie białe (akacjowe), czyli grochodrzewy.
Te obce, amerykańskie drzewa, niecenione kenofity, posądzane o inwazyjność, uwodzące zapachem, miododajne.
(po lewej młode robinie, za wierzbami góruje starsza. Pięknieją z wiekiem.)
 W zadrzewieniach oczywiście rośnie wiele rodzimych gatunków.
(olsze czarne wzdłuż rowu Wyskoć)
(lipy drobnolistne i głogi)
(samotna lipa)
 Ale i robiniom obcość i inwazyjność wypomina się niepotrzebnie.
Intuicja, poparta wieloletnią obserwacją kępy drzew za płotem Moherii, nasunęła mi takie wnioski:
1. Robinie dominują w "pierwszej fazie" rozwoju zadrzewienia. Są światłożądne, więc nie odnawiają się, kiedy już same się zacienią.
2. Pod okapem robinii radzą sobie młode klony, lipy, graby. Zadrzewienie za płotem Moherii właśnie sobie grądowieje, już po czterdziestu latach zagajnik robiniowy przekształcił się w taki z dominacją klonu i lipy. Dębów i grabów na razie nie ma, nie mają skąd się wziąć.
3. Robinie są krótkowieczne (te nasiane po wojnie na gruzach Wrocławia dożywają swoich dni), szybko robią miejsce dla gatunków siedliska potencjalnego.
4. Robinie rozmnażają się głównie z odrostów korzeniowych (chyba? z obserwacji), które w ostrzejsze zimy wymarzają. Kilkuletnie drzewka nie są w pełni mrozoodporne. Nie jestem pewna, czy widziałam jakieś robinie za Wisłą. Na Suwalszczyźnie na pewno nie.
Krzysztof przedsięwziął odpowiednie badania i wyszło podobnie;-) znaczy istnieją różne drogi poznania.
(do Poznania też)
W dodatku z badań wynikło, że zadrzewienia robiniowe nie są uboższe w gatunki, niż te "rodzime". Cóż, nektar i pyłek obfitych kwiatów, kryjówki i miejsca na gniazda w spękaniach i bruzdach kory, wzbogacanie wierzchniej warstwy gleby w azot (jak wszystkie bobowate)- to musi działać.

Powiedzmy, że to była dygresja, to do adremu, czyli rozwiewania mgły melancholii.
To zadrzewienie ma dwadzieścia lat.
Ania i Krzysiek brali udział w jego sadzeniu.
(stara droga z Turwi do Kopaszewa)
(dęby, graby, lipy, jesiony, brzozy, głogi, porzeczki)
No i co. Jest.
Widać je. Funkcjonuje. Istnieje w krajobrazie i w przyrodzie.
Mój dziadek i pradziadek, i tato TP zakładali szkółki leśne, gospodarzyli w lesie. Mój drugi dziadek, wielkopolski, zalesił część swoich pól.
Jakaś część tego istnieje do dziś, jakaś część nas przeżyje.
Dlatego sadzę drzewa. Żeby mieć wpływ, nie dać się melancholii i entropii, pozostawić ślad.
Właśnie dlatego.
(jeszcze tylko, turwunia, pamiętać o tym na co dzień, na tym rozdrożu)

Wielkopolska bywa też całkiem niemelancholijna.
(tu na pewno nie ma moich genów. Ani memów.)
Po prostu jest.
Pozdrówka, Megi.
PS. Jako że gościliśmy u Grzybiarzy, jedliśmy m. in. to:
(kapustka z pieprznikami trąbkowymi i uchem bzowym)
Ale tego to nawet Pseudoświnia, żywiąca się zimówkami aksamitnotrzonowymi, by nie zjadła- bzowe ucho i czarcie jajo. Nie jest aż tak mocarną czarownicą.
My też nie.
PS. to wszystko zdarzyło się w półtorej dnia i na półtoragodzinnym spacerze wśród melancholijnych pól. Nie mówcie, że tylko ja mam takie ciekawe życie.