Do mnie przyszła w postaci sezonu, co jakby w pełni.
Nie mam czasu pisać, grafomańska natura czuje się nieswojo.
Oglądam tyle brzydkich terenów zielonych, do przebudowy, do pielęgnacji, tyle zdegradowanej przestrzeni, że ałć, aua.
Dlaczego ludzie to robią, dlaczego robią to sobie i innym, czego dotyczy ten brak- edukacji estetycznej, ogólnej, asertywności, poczucia wartości, stosunku do pieniędzy, postawy obywatelskiej, jak to jest, no jak.
I KTO zrobił tyle brzydkich ogrodów bez odniesienia do kontekstu, bez polotu. Pola w Kocich Górach są bardziej ogrodami, niż te pretensjonalne, a żałosne w swoim niedorobieniu "realizacje".
Jeżeli ogrody to teksty kultury (tak jest, ale sama bym tego nie wymyśliła), to są to bardzo złe teksty, jakieś "50 twarzy G" (nie czytałam. Zajrzałam.)
Nie pokażę zdjęć. Czymam je sobie w folderze "brzydkie rzeczy".
Nie pokażę, bo nie wypada, a poza tym hejt jest w pewnym sensie łatwy i populistyczny (trochę czasem poproszę).
Po drugiej stronie ogrodu jest krajobraz, taki piękny. Trzeba go chronić i nie psuć. Ocalić, chociaż taki zwykły. Nasze wnuki i tego nie będą miały.
Dzisiejsze zdjęcia (które będziecie oglądać na telefonach, a nie powinniście) biorą się stąd, że:
- żurawie. Wciąż postrzegam je jako dzikie i rzadkie ptaki, nawet ja się pasą gromadnie po polach. Szukam ich wszędzie, wiosną i latem. Irsiso windan.
- poczebna niebieska odtrutka na te szare pozimowe i traumatyczne widoki.
- kilka szwedzkich blogów ogrodowych oglądam. Jest prawidłowość: o ile w polskich panuje aktualna sezonowość, Szwedzi przez cały rok pokazują to, co lubią i co podnosi na duchu: wiosenne kwiaty, letnie rabaty, nie narzekają, że znów wieje i wszystko opada.
- dzielę się. Przy okazji MUSICIE pojechać i na własne oczy zobaczyć ten krystaliczny krajobraz. W tym momencie skaczę z radości myśląc o własnych wiosenno- letnich planach wyjazdowych. Oby, oby- to będą dobre słowa.
Do żurawi.
Jezioro Hornborga wydaje się wspaniałym dla nich miejscem, pisałam kiedyś o programie jego renaturyzacji (podobny program dotyczący rzeki Skjern w Danii opisałam tutaj).
Poszukiwania zaczęliśmy od miejsca zwanego Trandansen, całkiem adekwatnie do baletu, który być może już się rozpoczął.
(dzwonek rozpierzchły) |
(rozchodnik wielki) |
Skierowaliśmy się na północ, przez tajemniczy grąd.
(leszczyny to takie... rodzime bambusy. W ogrodach też. Dzisiaj widziałam takie posiekane przez fachowców- ogrodzeniowców... ile to czasu będą pokrój odbudowywać.) |
Grzbietem dziwnej i nienazwanej formacji geologicznej.
Bardzo landskaperska jest ona, krajobraz zaiste parkowy.
Po drodze takie te. Dary lasu.
Po prawej stronie widoki jeziorne.
Renaturyzowane jezioro miejscami jest tak płytkie, że porasta wierzbą, która przy okresowo wyższym stanie wód ginie...
(łabędzie krzykliwe) |
Robimy fotki.
Gałązi.
Jezioru.
Po lewej stronie, w zagłębieniu zamkniętym tą podejrzaną formacją geologiczną- turzycowisko.
(jak nasadzone :-)) |
Jesteśmy w samym środku ptaszarni, a zarazem w ciszy i plusku fal.
W babim lecie.
My i ptaki.
(na wschodnim brzegu) |
no raczej.
Na tym polega współczesna architektura krajobrazu. Do tego jednak trzeba być wizjonerem.
(tymczasem w moim mieście trwa wycinka klikudziesięcioletnich drzew. W imię nikomu niepotrzebnego projektu powstałego dla czyjejś chwały i kasy.)
Do żurawi.
Oczywiście dziadów nie było.
Przenieśliśmy się więc na wschodni brzeg.
A tam.
Jaram się.
Pozdrówka, Megi.