Śnił mi się ten strumień pod drzewami, latem.
To samo uczucie mam, kiedy patrzę na te ostatnie kwiaty jesieni.
Zwykle wiemy, kiedy coś zdarza się nam po raz pierwszy. Pierwszy dzień, pierwsza przejażdżka na rowerze, pierwsza miłość, pierwszy raz. A kiedy jest ostatni raz? który raz będzie ostatni?
Taka refleksja związana z dniem przemijania. Który jest dla mnie tylko dniem dodatkowego sprzątania, tym razem grobów, bo duchy są ze mną na co dzień, w kontinuum czasu.
1 500 lat temu... dzień wszystkich świętych był dniem bez rodziców, oblewanym wiśniówką, bywa, że w terenie. Bywało, że na cmentarzu- "za tych, co pod ziemią". Bywało, a raczej było regułą, że cmentarz w ruinie, bo "poniemiecki", zarośnięty śnieguliczką i lilakami, z posadzką usłaną rozbitymi tablicami z czarnego szkła, z siedziskami z granitowych nagrobków.
Tak było we Wrocławiu, i w dolnośląskich miejscowościach- Janowicach Wielkich, Pasterce, Lasówce...
Wrocławskie cmentarze, oczyszczone ze wspomnień za pomocą fadromy, stały się parkami i tylko układ alejek, sposób sadzenia drzew świadczy o tym, czym były.
(Park Grabiszyński, drodzy wrocławianie)
Wiejskie cmentarze zarastały lilakami i śnieguliczkami.
Rok temu byłam w Lasówce... (dolina Dzikiej Orlicy, gmina Bystrzyca Kłodzka)
... i wiele się nie zmieniło, niestety. To znaczy: zmieniło się tak, jak wszędzie. Powstały nowe domy letniskowe (cytrynowe i styropianowe), a drewniane chałupy sudeckie z XIX wieku nie znalazły swoich człowieków, którzy by się nimi zaopiekowali, zrewaloryzowali i odrestaurowali.
Za to na cmentarzu
sprawy wyglądają nieźle, a z bliska jeszcze lepiej
takie ładne to "do widzenia"...
I nawet ktoś chciał się tu położyć, z widokiem na Orlicę
A ja, dokumentująca tu chwilami ślady finis Silesiae, jaki znamy i kochamy, wzruszam się... tymi zachowanymi okruchami, tym ocalałym czarnym szkłem, tymi uczuciami wypisanymi na tablicach...
Taki to gorzki czas. Przeczekuję. Nic mnie specjalnie nie cieszy i nie bawi, ani czerwone kaloszki, ani nowa parasolka w kolorze pancerza kruszczycy, ani torebka miękka i szara jak mysie futerko, ani rękawiczunie do kompletu z ponczem.
No chyba że...
Co to?
Stołowe yin i yang.
A to?
Mycie synchroniczne. Na stole. I ja im na to pozwalam.
A to pasąca się kocia krówka
i polujący na nią tygrys
oraz krwawy finał polowania
i padlinożerna fossa zbliżająca się w poszukiwaniu okazji...
Foss. I to jest nowe, bardzo adekwatne imię dla Moherka, może się przyjmie... bo do tej pory ciągle był Małym Kotem, z uwagi na protesty, że nie można nazywać zwierzątka po zwierzątku... Foss zapasował baaardzo do tego niedobrego kycia kycia.
Foss?
W ogrodzie ostatnie kwiaty- świecznica (ładniejsza nazwa dla pluskwicy)
i mimo że z chłodu prawie nie pachnie, zwabiła ostatnią muchówkę
Stewartia kameliowata ładnie się przebarwiła
i jakiś klon.
I inne klony w pożyczonym krajobrazie (ciekawe, jak długo jeszcze będzie trwał...)
A butki pod kolor? Proszę bardzo:-) Liście judaszowca.
Z ostatniej chwili: mieszkam w domu Adamsów. Dzieci, dzwoniące za cukierkami, obczaiły złowieszczo otwartą furtkę, zagęszczoną ciemność (chaszcze wzdłuż ścieżki i żarówka od miesięcy niewkręcona), pokręcone ramiona robinii za domem, i zadecydowały- nie, tu nie...
Pozdrówka, Megi.
I jeszcze ps.
Coś o Człowieku Kota imieniem Foss. TERAZ pamiętam tę książeczkę dzieciństwa. A mówiłam, że ja mało pamiętam... W każdym razie: inspirujące i mam nadzieję, że Foss będzie żył długo na moich kolanach!